Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Kiedy poznałam Jolę uważnie obserwowała to, co się działo dookoła a ja nadawałam :) czyli gadałam bez opamiętania. Gdy się lepiej poznałyśmy, nadal ja gadam bez opamiętania a Jola słucha, ale z tego słuchania wychodzą ciekawe rzeczy.... dlatego postanowiłam wyzbyć się samolubstwa i dać i Wam szanse na poznanie Joli :)

Panie i Panowie oto kobieta, która:

odwiedzała groby pierwszych polskich emigrantów na amerykańskiej ziemi, nadzorowała demokratyczne przemiany w Kosowie, z bliska relacjonowała powódź stulecia na Opolszczyźnie. Teraz, w Bielsku-Białej, redaktor Jolanta Reisch-Klose pracując jako dziennikarka oraz pisząc bajki, wprowadza w życie swoje „szalone” pomysły.

- Od 20 lat w zawodzie, to kawał czasu!

- Uwielbiam być dziennikarką. Świetna praca dla tych, którzy lubią poznawać nowie miejsca, nowych ludzi.. 

- i dobrze pisać? 

- Tak. To rzeczywiście jest warunek konieczny w tej profesji. Chociaż przyznam się, że ostatnio zawód dziennikarza trochę się spauperyzował. W dobie szaleństwa internetowego nagle wielu osobom wydało się, się pisanie to prosty kawałek chleba, że pisać każdy może. Owszem, może. Tylko nikt potem nie chce tego czytać. Ostatnio, dzięki Bogu to się zmienia. 

- Dobre dziennikarstwo znów jest w cenie? 

- Tak. Mogą to potwierdzić wszyscy, którzy korzystają z internetowych płatnych treści. Trend odwraca się, chociaż powoli. 

- Wracając do poznawania nowych miejsc i ludzi… 

- Zacznę do ludzi. I zdarzeń z nimi związanych. Nie ma co ukrywać, że to co ludzi mocno interesuje, to tragedie, wydarzenia nieszczęśliwe. Jest takie stare dziennikarskie powiedzenie :trup ożywia szpalty”. I jakkolwiek byśmy chcieli ten trend odwrócić, karmić ludzi tylko dobrymi wiadomościami, to nie działa. A propos tragicznych zdarzeń chyba najgłębiej w pamięć wbiła mi się powódź, zwana powodzią stulecia, ta z 1997 r. Pracowałam wtedy w Polskim Radiu Opole, prowadząc studio w Kluczborku (w mieście , skąd pochodzę). Kilka lipcowych dni padał ulewny deszcz i pamiętam jak dziś, 7 lipca 1997 zalało Głuchołazy, niewielkie miasteczko na południu Opolszczyzny. Potem już poszło. Cała Opolszczyzna znalazła się pod wodą. I okazało się, że nasze radio było jedynym środkiem komunikacji, dzięki któremu ludzie mogli się o sobie dowiadywać. Bezpośredni czas powodzi to były sytuacje tragiczne i heroiczne. Pracowałam wtedy niemal 24 godziny na dobę, siedziałam w studiu, odbierałam telefony od zrozpaczonych ludzi, pisałam informacje. Moim śmiesznym czerwonym małym fiatem jeździłam, gdzie się jeszcze dało dojechać. Siedziałam na karku panu od melioracji, by mnie zabierał w najbardziej newralgiczne miejsca. Najgorsze było potem, gdy trzeba było wrócić do normalnego życia, a życie po wielkiej wodzie nigdy już nie było dla tych ludzi takie samo. Odwiedzałam domostwa, w których próbowano wrócić do normalności, oglądałam bezmiar ludzkiej rozpaczy, bezsilności, woli walki, woli przetrwania. Były tam wszystkie emocje, bo i śmieszne sytuacje też się zdarzały. Wtedy zrozumiałam, że pisanie zabawnych historyjek i zaczynających się ciekawym lidem informacji to jedno. A prawdziwa praca dziennikarska to ludzie, ich ludzkie sprawy. Wtedy też dziennikarstwo zaczęło być traktowane jako ostatnia deska ratunku, gdy już żadne inne instancje nie pomogły. Czasami byliśmy w stanie pomoc, czasami jednak nie, bo dziennikarz nie posiada supermocy, by zmusić złych ludzi by robili dobre rzeczy. Czasami jednak udawało się i wtedy satysfakcja sięgała po sufit. 

- A gdy mówisz o ciekawych miejscach…

- Na przykład Kosowo. Pracę w radiu rozpoczęłam po powrocie z 3-letniej emigracji w Londynie. Miałam w rękach dodatkowy atut, znałam płynnie język angielski. Wtedy ta umiejętność nie była tak powszechna i otwierała przede mną dodatkowe perspektywy. Na przykład udział w różnych międzynarodowych projektach. Wszystkim nam się wydaje, że teraz, gdy jesteśmy w Unii Europejskiej, mamy dostęp do wielu rzeczy. Na pewno. Ale tamte lata naszej przedunijnej akcesji były równie obfite w wydarzenia i projekty, z tym że ludzie nie wiedzieli jeszcze, jak z nich korzystać. Mieszkając wcześniej, trochę w Neapolu a trochę w Londynie, poznałam nie tylko język, ale i ludzi. Wiele też się od nich nauczyłam. Dlatego maiłam oczy i uszy szeroko otwarte, i łapałam każdą okazję, by poznać nowe rzeczy, miejsca, sytuacje. 

- Wracając do Kosowa…

- Pojechałam tam nie jako dziennikarka ale jako obserwator z ramienia Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Niesamowite wrażenie, mieć zajęcia w „ogrodzie minowym”, podróżować pod eskortą opancerzonych transporterów z karabinami maszynowymi na dachu. Same wybory odbywały się w pierwszy dzień Ramadanu, co też było wyzwaniem. Innym było kierowanie komisją wyborczą, w skład której wchodzili sami mężczyźni, nie przywykli przyjmować poleceń od kobiet. Taka ciekawostka, my w naszych lokalach wyborczych rozwieszany znaki „przekreślony papieros” czyli zakaz palenia, albo przekreślony telefon komórkowy. Tam rozwieszaliśmy przekreślony pistolet czy karabin. Ja kierowałam lokalem wyborczym w niewielkiej miejscowości Lipijan, na uboczu której była serbska enklawa. Żeby nas nie pomylono z tubylcami, mieliśmy całkowity zakaz rozmawiania w ojczystych językach, nawet między sobą. Nad naszym bezpieczeństwem czuwali żołnierze KFOR-u, wysocy, przystojni, blond włosi Finowie. Kolejne z przykazań, których musieliśmy przestrzegać brzmiało: nigdy nie podnoś rzeczy której nie upuściłeś. A to dlatego że Serbowie i mieszkańcy Kosowa zwalczali się za pomocą tzw booby trap, pułapek wybuchowych, a ładunek mógł być schowany w jakimkolwiek przedmiocie codziennego użytku, na przykład w długopisie. 

- W którym to było roku? 

- Dokładnie 28 października 2000 r. Niedługo potem poleciałam do Stanów Zjednoczonych. Tu się pochwalę, poleciałam tam w nagrodę za zajęcie I miejsca w ogólnopolskim konkursie Dziennikarz z naszych stron. Laureatka, czyli ja, mogła spędzić tydzień w Minneapolis/StPaul w Minnesocie, poznając pracę tamtejszych redakcji prasowych i radiowych oraz działalność organizacji pozarządowych. Bonusem tej podróży był dodatkowy tydzień, spędzony w Teksasie. Bardzo prężnie działają tam polscy księża, a z największą fantazją i zaangażowaniem – ksiądz Franciszek Kurzaj z San Antonio. Przez ten tydzień prowadził mnie śladami najstarszej polskiej emigracji do Ameryki, czyli Ślązaków, którzy na przełomie 1854/55 roku wyjechali do Teksasu. Namówi ich do tego pochodzący spod Strzelec Opolskich franciszkanin, ojciec Franciszek Moczygemba. To dzięki nim na mapie tego stanu są takie miejscowości jak Panna Maria, Cestochowa czy Kosciusko. Cmentarze pełne są grobów polskich emigrantów, a dzisiejsze, piąte już pokolenie, od nowa uczy się Polski i języka przodków. Ciekawostka, to polskie siostry zakonne opiekowały się Polą Negri, dożywającą swych właśnie w San Antonio. 

- Rozdział dziennikarski brzmi interesująco, a rozdział pisarski…

- Rozpoczął się, gdy mieszkałam w Niemczech. Tam urodziła się moja córeczka Zuzia. Spędzałam z nią większość czasu. Dużo rozmawiałyśmy. To znaczy ja mówiłam a ona słuchała, patrząc na mnie wielkimi oczami. Pisanie bajek, z myślą o niej, przyszło tak jakoś naturalnie. Moje „bajki” rosną wraz z nią. Jak była kilkulatką, były to bajeczki o kropelce wody, o ziarnku fasoli, czy małej zgubionej ćmie. Gdy była starsza i zainteresowała się hippiką, pojawiła się książka o koniach Teraz piszę o psach, jej najnowszym bziku. Są też inne projekty, nad którymi pracuję. 

- Dziennikarstwo, pisarstwo… a to nie wszystkie z Twoich działań... 

- No właśnie. Dziennikarsko związana jestem w portalem my.polacy.de, pisarsko z wydawnictwem Debit z Bielska-Białej. Oprócz tego są jeszcze Śniadania Biznesowe, na których od trzech lat spotykają się lokalni przedsiębiorcy. Są też różne inne projekty. Z tych najmilej przez mnie wspominanych to przedstawienie dla uczniów szkoły waldorfskiej, do której chodzi moja córka. Zaangażowała się całkiem spora grupa rodziców. Wyszło magicznie i bardzo profesjonalnie. Drugi ważny projekt to „Szczęśliwa sukienka”, cykl warsztatów dla pan dotkniętych długotrwałym bezrobociem. Był też Festiwal Kreowania Wizerunku, w ramach szkoły wizażu, dla której pracowałam. Czasami mam wrażenie, że chwytam zbyt wiele srok za ogon. Mam jednak w głowie tyle fajnych pomysłów, że szkoda by je było tam zostawić odłogiem. 

- Ponoć wszystko już wymyślono? 

- Wciąż jest przestrzeń na kreatywność. Wymyślanie nowych rzeczy, czasami ulepszanie już istniejących a czasami po prostu przenoszenie w miejsca w miejsce. Podam taki przykład. Gdy mieszkałam w Niemczech i Wielkiej Brytanii, byłam zachwycona tzw grupami zabawowymi. Raz, dwa razy w tygodniu organizowane były spotkania mam z małymi dziećmi. Na 2/3 godziny. Kto organizował? Różnie. Czasami parafie. W Londynie chodziłam na grupki w parafii katolickiej, anglikańskiej i protestanckiej. W Niemczech też parafie, ale częściej organizacje pozarządowe i państwowe instytucje kulturalne. W Polsce sprzed kilku/kilkunastu lat dziecko pojawiało się w przestrzeni społecznej dopiero gdy kończyło 3 rok życia i szło do przedszkola. Wcześniej mamy zamknięte w domach na urlopach macierzyńskich czy wychowawczych zdane były same na siebie. Dlatego jak wróciłam do Polski to w Raciborzu, gdzie ówcześnie mieszkałam, ze wsparciem Raciborskiego Centrum Kultury zorganizowałam taką grupę. Pomysł od razu chwycił. I z tego co wiem, działa do dziś, a nawet rozrasta się chociaż nie mieszkam w Raciborzu od 4 lat.

- Masz swoje pomysły na Bielsko-Białą? 

- Wiele. O niektórych pewnie wkrótce usłyszysz! Te realizowane to Alternatywna Szkoła Dziennikarstwa i Literatury im Wisławy Szymborskiej czyli szkoła kreatywnego pisania, praktycznie dla wszystkich. Lubię też adaptować na lokalny grunt pomysły z innych rejonów czy państw, dodając im oczywiście miejscowego kolorytu. 

- Myśl globalnie, działaj lokalnie…

- W samo sedno. I niech tak zostanie. 

ARTYKUŁY
Powered by mod LCA